ZUGSPITZE – najwyższy szczyt Niemiec

 
  Zobacz koniecznie aktualny opis wejścia na najwyższy szczyt Niemiec:
Zugspitze – wejście na szczyt w 2017 r.

 

 

Opis wyprawy, której celem był Zugspitze (2962 m n.p.m.) – najwyższy szczyt Niemiec. Artykuł nadesłał w 2003 r. niestrudzony podróżnik – Mirek. Artykuł opatrzony został stosownymi fotografiami przybliżającymi samą wyprawę czytelnikowi.

O TYM JAK WDRAPYWAŁEM SIĘ NA ZUGSPITZE

 

PROLOG

Gdy tuż za przejściem granicznym między Słowacją a Austrią, nieopodal miejscowości Rohrau wjazdem nr 36 wjeżdżaliśmy na autostradę czuliśmy się jakbyśmy już byli w Alpach. Austryjackie autostrady zawsze dowiozą nas w góry, byleby tylko trzymać kierunek inny niż wschodni.. Tym razem jednak tuż przed Wiedniem wpadamy w korek. Wszyscy stoją powysiadawszy z samochodów opalają się, jedzą, słuchają radia i nawet nikt się nie denerwuje, czego nie można powiedzieć o nas. Nieparlamentaryzmy same cisną się na usta, bo przecież mamy jeszcze dziś dojechać w rejon Garmisch-Partenkirchen. Rzut oka na mapę i już jedziemy „na skróty”, podmiejskimi ulicami Wiednia, by po kilku kilometrach znowu wpaść na „drogę ku Alpom”. Droga mija w niewyobrażalnym dla polskiego kierowcy czasie. Wieczorem rozbijamy namiot na polu biwakowym Am Horn nieopodal Mittelwand.

KARWENDEL

Rano pierwszym kursem kolejki linowej wjeżdżamy (tak, tak obraliśmy „technikę sztucznych ułatwień”- w końcu pierwszy dzień w Alpach jest zawsze dniem rozruchu i rozgrzewki) pod szczyt Westliche Karnwendel Spitze. Na sam wierzchołek wchodzimy by „zaliczyć” i obejrzeć panoramę, bo wejście samo w sobie nie jest stanowi specjalnej atrakcji. Następnie poszliśmy szlakiem wzdłuż grani. Grani skalistej, postrzępionej, ale stosunkowo łatwej.

miejscami tylko trzymaliśmy się zamocowanych poręczówek
miejscami tylko trzymaliśmy się zamocowanych poręczówek

Miejscami tylko trzymaliśmy się zamocowanych poręczówek, raczej z przezorności niż z konieczności. Po lewej ręce mieliśmy austryjacki Tyrol, po prawej niemiecką Bawarię. Wysoko zawieszone obłoki podkreślają i uplastyczniają panoramę. Na zmianę robimy zdjęcia: ja widoki utrwalam na przeŸroczach, Michał na kliszy scenki rodzajowe i co atrakcyjniejsze przejścia ponad przepaściami. Szlak na rozruch w sam raz, Rozpoczynamy zejście. W sumie mamy do pokonania 1400 metrów w dół. Jak się okaże będą one przełomowe nie tylko dla tegorocznego alpejskiego wyjazdu.
Druga noc na polu biwakowym już nie była ukojeniem. Okazało się, że wybierając poprzedniego dnia miejsce pod namiot zrobiliśmy to zbyt blisko drogi i teraz przejeżdżające nocą samochody skutecznie wybijają nas ze snu. A kilkanaście kroków dalej były przecudne miejsca pośród drzew i przy pięknej, górskiej rzece Isar. Ale co tam, noc już za nami, a my dojeżdżamy właśnie w masywAle co tam, noc już za nami, a my dojeżdżamy właśnie w masyw WETTERSTEINGEBIRGE


WETTERSTEINGEBIRGE

Gdzie usadowił się najwyższy szczyt Niemiec niejaki Zugspitze (2962 mnpm).
Parkujemy nasz samochód w przysiółku Hammersbach, wyciągamy z bagażnika zawekowane przez naszą mamę gulasze i rosołki i żeby nie uległy procesowi fermentacji chowamy je w pobliskich krzakach. Mamy ambitny plan wejścia z plecakami doliną Höllental na szczyt Zugspitze, przenocować tam i zejść doliną Reintal.

Dolina Höllental
Dolina Höllental

Idziemy dnem doliny wygodną drogą pośród lasów. Jak się okazuje droga wiedzie do schroniska Einganghütte leżącego u wylotu wąwozu Höllentalklamm. Po uiszczeniu opłaty kilku marek, wchodzimy do wąwozu. Ścieżka raz biegnie przyklejona do pionowych ścian wąwozu, raz ginie w tunelu wykutym równolegle do osi kanionu. Jest mroczno i wilgotno. Dnem z hukiem spływa spieniony, górki potok. Wszędzie ze ścian spływa woda, szemrze i kapie, czujemy się jak w tropikalnym lesie lub jaskini. W górze widać malutki skrawek nieba. Trzeba by mieć kliszę wysokoczułą, żeby robione zdjęcia naświetlić właściwie.

... z zielonymi okiennicami
… z zielonymi okiennicami

Ponieważ zgodnie z prawami fizyki wszystko ma swój koniec, doczekaliśmy się i końca wąwozu. Dolina się rozszerza i dochodzimy do schroniska Höllentallangerhütte. Przemiłego drewnianego budynku z zielonymi okiennicami.

Po chwili odpoczynku ruszamy dalej. To, co widzimy przed sobą każe nam się zastanowić nad naszym planem, W końcu zostaje on mocno zweryfikowany. Nie wejdziemy na szczyt z ciężkimi plecakami! Różnica poziomów do szczytu wynosi tysiąc pięćset metrów i w większości szlak wiedzie wspinaczkową percią.
Po za tym ogólny stan naszej kondycji okazuje się daleki od zadawalającego, no i zaczynam odczuwać w kolanach skutki wczorajszego tysiąc czterysta metrowego zejścia z grani Kerwandel.

Notlager
Notlager

Zostajemy w schronisku! Zugspitze zdobędziemy „na lekko”! W sumie nie rozpaczam nad tym, że plany się zmieniły, a strasznie tego nie lubię! Rozgaszczamy się na strychu przybudówki za jedyne 7 DM od osoby za nocleg- nocne mysie szmery w drewnianej ścianie wliczone w cenę. Identyczna przyjemność na strychu głównego budynku kosztuje dokładnie dwa razy więcej za ten sam standard, tylko do urządzeń sanitarnych jest bliżej i nie przez podwórko.

ALPSPITZE

Rano pogoda jest kiepskawa. Całkowicie zachmurzone niebo grozi deszczem. Nie idziemy więc na Zugspitze, tylko na sąsiedni Alpspitze, gdzie wg mapy i informacji w przewodniku wiedzie interesujący klettersteig. I faktycznie. Klettersteig jest interesujący, zwłaszcza, gdy idzie się po nim w czasie padającego deszczu. Po drodze widoczność coraz bardziej się pogarszała, aczkolwiek sąsiednie Zugspitze (łatwe do identyfikacji po maszcie przekaźnika fal radiowo-telewizyjno-czort wie jeszcze jakich) widoczne było przez cały czas.

Zejście z Alspitze
Zejście z Alspitze

Zejście z Alpspitze wiedzie początkowo na przełęcz Grießkarscharte skąd rozpoczyna się najefektowniejsze wejście na Zugspitze Granią Jubileuszową- bardzo długi i trudny
klettersteig wymagający sporo zapasu sił, dobrej kondycji, techniki i szczęścia do pogody. My z tej przełęczy schodziliśmy w dół do naszego domku z zielonymi okiennicami.
Zejście obfitowało w przepaściste odcinki. Obfitowało również w bardziej znane nam tzw. „schodki”, które dosłownie przeklinałem. Ból kolana podczas takiego schodzenia był nieznośny. W najgorszych snach nie przypuszczałem, że tym razem w Alpach przyjdzie mi się zmierzyć nie z górami, tylko z własnymi kolanami.
Następnego dnia był dzień odpoczynku. Leżenie „do góry kołami” było obowiązkowe. Ponieważ pobyt nasz z dala od źródła zaopatrzenia (czyli naszego samochodu przedłużał się, brat poszedł na dół po żywność. Wrócił po paru godzinach niosąc tylko kilka zupek w proszku. „Gdzie słoiki?-spytałem. „Nie ma”-usłyszałem w odpowiedzi. A to germańskie złodzieje!
Ukradli nasze schowane w krzakach słoiki! Gdy opadły emocje, doszliśmy do wniosku, że nikt nam niczego nie ukradł, tylko ceniący porządek Niemcy po prostu robiąc porządki wokół parkingu sprzątnęli naszą reklamówkę nie podejrzewając, iż zawiera niezwykle cenną zawartość.

Już drugi raz w historii naszych alpejskich wypraw straciliśmy słoiczki: rok temu w Wysokich Taurach zawartość niektórych po trzydniowym pobycie w zamkniętym bagażniku stała się kwaskowa i musująca – tym razem zostały uprzątnięte przez niemieckiego śmieciarza. Ale co tam. Jutro idziemy na ZUGSPITZE

ZUGSPITZE

Ranek jest piękny. Błękitne niebo, gdzieniegdzie chmurki...
Ranek jest piękny. Błękitne niebo, gdzieniegdzie chmurki…

Ranek jest piękny. Błękitne niebo, gdzieniegdzie chmurki. Rześko, tak jak lubię. Lekkie plecaczki z obowiązkowym ekwipunkiem plus czekan i raki. Ci niemieccy turyści, którzy dochodzili z Garmisch tylko do wysokości schroniska byli wielce zdziwieni, po co nam to wyposażenie.
Jak się okazało na szczątkowym lodowczyku w górnym piętrze kotła Höllental-Ferner, leżącego u podnóża Zugspitze akurat w tym dniu sprzęt był potrzebny jedynie „ku pokrzepieniu serc”. Wejście do górnego piętra doliny Höllental przegradzał próg skalny, który pokonywało się po długiej, pionowej drabinie i po stalowych prętach wbitych w lekko nachyloną, gołą ścianę skalną tzw. Brett, czyli deska.

Brett czyli deska
Brett czyli deska

Dalszy marsz odbywał się w nasłonecznionym kotle i pod koniec po śnieżnym polu. Pole to kończy się klasyczną szczeliną brzeżną i od razu po jej pokonaniu rozpoczynamy skalną wspinaczkę.

Szlak ubezpieczony stalową poręczówką ostro trawersuje skalną ścianę i wchodzi na główną grań. Tam już staje się mniej wspinaczkowy, ale za to bardziej męczący.
Zugspitze to dwuwierzchołkowy szczyt. Ten wyższy zwieńcza duży stalowy krzyż. Ten niższy w niczym nie przypomina górskiego wierzchołka. Zagospodarowany jest na nim każdy centymetr kwadratowy powierzchni. Mieści się tam olbrzymi taras widokowy, z licznymi sklepikami głównie pamiątkowymi. Pod tarasem jest m.in. sala audio-wizualna, gdzie można zobaczyć filmy o powstawaniu tego górskiego kompleksu. Wszędzie jest masa rozmaitych anten, przekaźników i talerzy anten satelitarnych.

Zugspitze. Na niższym szczycie
Zugspitze. Na niższym szczycie

Na szczyt można wjechać kolejką kabinową zarówno od strony Niemiec jak i od strony Austrii.
Oczywiście na szczycie jest przejście graniczne. Od strony Niemiec, wprost z Garmish-Partenkirchen dojechać tu można pociągiem. Końcowa stacja znajduje się pod wierzchołkiem, w górnej części lodowcowego karu Auf dem Platt całkowicie pod ziemią. Linia kolejowa także biegnie podziemnym tunelem, tak, że obecność linii kolejowej czuje się tylko po ilości wycieczkowiczów na tarasie. Ci, którzy przyjeżdżają pociągiem i wysiadają czterysta metrów poniżej szczytu nie muszą się męczyć by zdobyć najwyższy szczyt Niemiec- po prostu wsiadają do kolejki linowej i po paru dziesięciu sekundach są na górze.

Zugspitze - Najwyższy szczyt Niemiec ,na wyższym wierzchołku
Zugspitze – Najwyższy szczyt Niemiec ,na wyższym wierzchołku

Na górze oczywiście nie odmawiamy sobie tradycyjnego, bawarskiego napoju, który jak zwykle po górskich trudach smakuje niepowtarzalnie. Mając jednak na względzie, że czeka nas zejście tą samą drogą, poprzestajemy na jednym kufelku.

Po południowej stronie szczytu mieści się potężny kocioł polodowcowy z licznymi małymi lodowcami. Miejsce to jest mekką niemieckich narciarzy.
Właściwie to mogliby jeździć tam i w lecie. Widok ograniczony jest napływającymi chmurami, ale i tak jest przepiękny. Góry wokoło, chociaż na północy widać jakby mniejsze, łagodniejsze.

Schodzimy. Przed wejściem na szlak ostrzegawcza tablica: „Tylko dla doświadczonych”. No to możemy iść! Chyba trochę na to miano zasługujemy. Inna tablica stojąca przy wyjściu z tarasu widokowego na ścieżce wiodącej na główny wierzchołek ostrzega wycieczkowiczów, że „opuszczają bezpieczny obszar, wchodzą na teren górski i robią to na własną odpowiedzialność”. Do pokonania mają raptem niewielką przełączkę i kilkumetrowe podejście. Łącznie nie więcej niż pięć minut marszu. Ale przecież na prostej drodze można skręcić nogę, a co dopiero na górskiej ścieżce, zwłaszcza „poza bezpiecznym obszarem”

"Tylko dla doswiadczonych" - no to możemy iść !
„Tylko dla doswiadczonych” – no to możemy iść !

Pogoda się pogarsza. „Deskę” pokonujemy w kapuśniczku, a do schroniska dochodzimy w rzęsistym deszczu. Ale tam już ogień trzeszczy w kominku a na wieszakach suszą się rozmaite peleryny. Wkrótce dołączają i nasze. Liofilizowane jedzenie- Nobla uczonym za to odkrycie- wymaga jednak wrzącej wody. Sprzęt do jej przygotowania jest, tylko że leje… . Wchodzimy pod rozłożystego świerka. Zanim krople deszczu przebiją się przez jego rozłożyste gałęzie, my siedzimy w środku i pałaszujemy papkę o smaku zbliżonym do zupy grzybowej. Jutro kończymy nasz pobyt w dolinie Höllental i sympatycznym schronisku Höllentalangerhütte.

EPILOG

Pierwotne plany przewidywały jeszcze przejazd do Austrii i wejście na drugi co do wielkości szczyt tego kraju na Wildspitze, ale jak to plany uległy one małej modyfikacji. Po bezbolesnym wejściu i zejściu z Zugspitza miałem jeszcze nadzieję, że uda mi się jednak namówić Michała byśmy podjechali w Ötztaler Alpen. Rozsądek młodszego brata wziął jednak górę. Zawsze twierdziłem, że mój brat, chociaż młodszy o sześć lat jest co najmniej tyle samo razy rozsądniejszy niż ja. Zejście nie było ani strome, ani długie, ale na tyle upierdliwe, że kolano znowu mi o sobie przypomniało. Zwłaszcza, że na plecach nie było już lekkiego plecaczka.
„OK. Młody; wracamy do domu” powiedziałem, a w myślach dodałem „…i idziemy do ortopedy”. Jak się okazało: nie raz i nie do jednego.

Na koniec zostało nam podziwiać bawarskie miasteczka.
Na koniec zostało nam podziwiać bawarskie miasteczka.

tekst i fotografie: Mirosław Sadowski