Prolog
I udało się! Kilka miesięcy „urabiania” żony i Paweł w końcu dostaje pozwolenie na wyjazd. Wyjazd dla Niego – i nie ukrywam że dla nas także – to kolejne górskie i organizacyjne wyzwanie. Oczywiście w porównaniu do wyjazdów np. w Ałtaj czy na Kamczatkę, nasz wyjazd to jakby pójście do kina w sobotni wieczór, ale zawsze to sukces, gdy trzech gości -Paweł, mój brat Michał i ja – zgra swoje urlopy w tym samym czasie i wybierze się w ten sam punkt przestrzeni, odsuwając na dalszy plan może i ważniejsze sprawy. No więc udało się! Pod rodzinnym domem Pawła doładowujemy jego sprzęt, jego słoiczki z gulaszem i jego samego, i w drogę. Przed nami Wysokie Taury!
Großglockner – najwyższy szczyt Alp austriackich (3797 m n.p.m.).
Venediger Gruppe
Dojeżdżamy późnym wieczorem. Górska miejscowość Hinterbilch leży zatopiona w alpejskiej dolinie i sama jest zatopiona w padającym deszczu. Mieliśmy rozbić namioty, ale po rozmowie z właścicielką hoteliku (przy którym mieści się również i camping) dochodzimy do wniosku, że cena za nocleg w pokoiku jest niska – jak na warunki austryjackie i w dodatku niższa niż nasze przedwyjazdowe kalkulacje – i decydujemy się na nocleg, zgoła nieturystyczny. Pokój zmienia się w jednej chwili w pokoik-bałaganik, ale za to nabiera bardziej swojskiego małopolsko-tyrolskiego nastroju. Śpimy! W tak niemożebnie puchatych pierzynach, jakich cała Małopolska nie widziała.
Rano startujemy na rekonesans. Pogoda jak to w Alpach: przecudna! „Alpy! Tu się oddycha”.
Podjeżdżamy do Oberbilch i start. Tysiąc metrów w pionie do schroniska Sajathütte
Łąki alpejskie ponad granicą lasów są przecudne. Szlak, pomimo dużej różnicy poziomów poprowadzono tak, że idziemy bez zbytniej zadyszki. Widoki zapierają wszystko, co tylko zaprzeć można. Ostre szczyty, ostre słońce i lodowce, i bezkres alpejskich hal. W schroniskach obowiązkowe piwo i atak szczytowy klettersteigiem na Rote Säule (2820 mnpm).To pierwszy Pawłowy klettersteig i od razu mu się spodobał. On klettersteigowi chyba też, bo wylazł na górę cało i zdrowo. Ze szczytu widać Gro venediger. Nasz pierwszy, większy problem na tej wyprawie. Schodzimy! Oczywiście inną drogą. Do sąsiedniej doliny, tam gdzie pasą się owce, krowy i spadają wezbrane wodospady.
Kolejny dzień to już nie przelewki. Plecaki ze sprzętem do pokonania lodowca i z wyposażeniem na cztery dni zarzucone na barki. Planujemy solidną pętlę z kulminacją na Großvenedigerze i z trzema noclegami po drodze w górskich schroniskach. Aby nie paść na samym początku wykorzystujemy szansę i podjeżdżamy Venedigertaxi w górę doliny Dorfertal, oszczędzając jakieś cztery godziny i siedemset metrów w pionie monotonnego marszu szutrówką.
Pod schroniskiem Jahannishütte panuje jeszcze poranny spokój i cisza, a nad schroniskiem gdzieś w górze, góruje Großvenediger. „Gdzieś”, bo na razie póki co, wszystko tonie w porannych mgłach i chmurkach. Podejście dosyć męczące, ale za to widoki- gdyby było coś więcej widać – przecudne. Robi się jakby chłodniej, ciemniej i bardziej wilgotno. Osiągamy schroniska Defregger Haus (2965 mnpm). Odpoczynek. Wkładamy ciepłe ciuchy i w górę. Mamy wejść „na ciężko” na Dużego Venedigera i przejść lodowcem na przestrzał do doliny Gschlössbach i zanocować w którymś z tamtejszych schronisk.
Góry jednak zweryfikowały nasze plany. Na przełęczy Rainertörl (3421 mnpm) zadymka śnieżna uniemożliwiała jakąkolwiek orientację. Dobrze, że szlak jest mocno uczęszczany i dzięki temu jego wydeptanie jest trwałe. Wokół mgła (a raczej chmury), wirujące płatki drobnego śniegu i silny wiatr. Jesteśmy sami! Potęga gór się nam niezwykle podoba, ale… ryzyko pobłądzenia wzrasta wykładniczo do czasu przebywania w tej śnieżycy. Nagle z zadymki wynurza się schodząca z góry grupa z przewodnikiem. Powiązani linami jak balerony, ośnieżeni i zmęczeni. Pytamy przewodnika o warunki; „Fatalne”, radzi zawrócić.
Tak też czynimy. W nocy wiatr wyczynia na zewnątrz dzikie harce, tańcząc tyrolskiego walca ze śnieżycą w parze, a my śpimy sobie sami w czteroosobowym pokoiku.
Rano zmiana planów: już nie przejdziemy do sąsiedniej doliny, a Großvenedigera zrobimy „na lekko”, ale dopiero jutro. Dziś, ponieważ pogoda wciąż jest niepewna, zrobimy mały rekonesans w pobliżu schroniska. Poszliśmy na pobliski Wildzpitze, po drodze pobawiliśmy się nieco z lodowcem.Na trzeci dzień pogoda wygnała wszystkich ze schroniska. Nas też. Pomimo że im wyżej tym bardziej wieje, to wejście na szczyt było ekstra. Nie zepsuł tej satysfakcji nawet fakt, iż o mało nie pobiłem się z miejscowym przewodnikiem, który nie czekając na swoją kolejkę przed wejściem na bardzo wąską i eksponowaną śnieżną grań wraz ze sznureczkiem klientów, parł do przodu wprost na grupę która akurat pokonywała ten niebezpieczny odcinek w przeciwną stronę.
Wróciliśmy tą samą drogą. W schronisku zrzuciliśmy wszystkie możliwe do zrzucenia ciepłe podkoszulki i gacie, napiwszy się Kryniczanki, zarzuciwszy plecaki na grzbiety zaczęliśmy schodzić. 2300 metrów w dół. Od śnieżnego lodowca poprzez alpejskie hale do łąk ponad wsią Hinterbilch. Pomimo kremów z UV 35 nasze nosy wyglądały jak wężowe wylinki, a czoła mogły służyć za czerwone światła na skrzyżowaniach dróg. Domowy obiad z maminych zapasów, prysznic i noc pod tyrolską pierzyną zregenerowały nasze nadwątlone siły. Bo przed nami cel główny:
Großglockner
Pobutka! Wyłazimy z pod tyrolskich pierzyn. Za oknami jeszcze ciemno. Śniadanie gotowe! Paweł jako główny śpioch wyprawy zwleka się najdłużej. Ja z Michałem, jak przystało na braci, migiem wyrywamy spod powiek resztki snu. Paweł reaguje dopiero na zapach kawy (albo na parcie na pęcherz- do końca nie udało nam się tego z całą pewnością rozstrzygnąć). Pakowanie i już jedziemy do Kals- znanego ośrodka sportowo- turystycznego u podnóża Gro glocknera. Zastawiamy samochód na parkingu. Gdzieś z pobliskich hal przylatuje dźwięk dzwonu. To w osadzie pasterskiej Jörgenalm budzą się pasterze i owce na kolejny dzień pracy. Pogoda piękna, choć szczyty schowane w chmurach.
Idziemy. Mamy dojść do Erzherzog Johann Hütte, najwyżej położonego schroniska w Alpach Wschodnich na wysokości 3454mnpm, a jesteśmy dopiero na 1919mnpm. Początkowo szutrową drogą dnem doliny Ködnitztal. Po drodze mijają nas pasterze jadący doić owce swoimi czarnymi BMW. Od schroniska Lucknerhütte droga przechodzi w górską ścieżkę i coraz mozolniej pnie się ku górze. Coś z tymi tyrolskimi szlakami nie jest w porządku! Na plecach ciężkie plecaki, różnica poziomów znaczna, a my idziemy jakby przyciąganie ziemskie miało mniejszą wartość. Tam naprawdę szlaki są tak poprowadzone, że nachylenie nie powoduje zadyszki- to chyba dzięki wielowiekowemu, pasterskiemu doświadczeniu w wyszukiwaniu najłatwiejszych przejść z jednej hali na drugą.W schronisku Stüdl- jeszcze prawie nie obudzonym- wypijamy po łyku herbaty i idziemy dalej. Osiągamy skraj lodowca Ködnitzkees. Grzeje! W lodowym kotle czujemy się jak schabowe na patelni. Zciągamy ciepłe gacie, ubieramy uprzęże i choć lodowiec nie wygląda groźnie wiążemy się liną. Widać najwyższy szczyt Austrii- tuż nad naszymi głowami. Jeszcze tylko szczelina brzeżna i wspinamy się skalną grzędą do schroniska. Tu mamy spać, by rano zdobyć szczyt i zejść do schroniska Hofmannshütte, leżącego u brzegu lodowca Pasterzen.Jest jednak dosyć wcześnie, pogoda jak drut, a i ludzi atakujących szczyt niewielu. Zostawiamy plecaki i idziemy na lekko. Jest stromo! I robi się jeszcze bardziej! Wejście na grań Kleinglocknera jest na tyle strome i zalodzone, że wchodzimy po kolei ubezpieczając się, wykorzystując stałe punkty asekuracyjne wbite w skalną ścianę wzdłuż której podchodzimy. Na skalnej grzędzie opadającej z Kleinglocnkera jest już łatwiej. Szybko wchodzimy na jego szczyt. Przed nami otwiera się ostra i wąska grań szczytowa z powbijanymi stalowymi tyczkami jako stałe punkty asekuracyjne. Po obu stronach grani luft jak się patrzy! Asekuracja na sztywno. Szkoda, że nasza lina ma tylko dwadzieścia metrów długości, to znacznie spowalnia nasze tempo marszu. Pierwszy idzie Michał. Po dwudziestu metrach zatrzymuje się i przywiązuje się do tyczki i czeka. Drugi idzie Paweł, wykorzystując rozpostartą i przyczepioną do tyczek linę jako poręczówkę. Na końcu idę ja, odpinając karabinki. Michał zciąga linę. I tak kilkukrotnie W końcu stromym kominem osiągamy przełęcz Obere Glocknerscharte – głębokie wcięcie pomiędzy obydwoma wierzchołkami. Przełęcz jest wąska i zaśnieżona. Po prawej słynna Rynna Palaviciego, po lewej przestrzeń bez dna. Cztery szybkie kroki z rękami rozpostartymi na boki i już trzymam się ściany głównego wierzchołka.
Ale jak tam wejść?! W gładką płytę wbity jest pojedynczy pręt Wyżej są jakieś chwyty i stopnie. Idę! Lewa noga na pręt a prawa…. a prawa… szukam gwałtownie stopnia!! Coś nie tak! Zły start. Paweł z Michałem przeszli przecież bez problemów. Cofnąć się nie da, zaskoczyć-broń Boże! Pode mną owa słynna rynna śnieżna, a w niej kilkusetmetrowa nachylona pod kątem 70o zjeżdżalnia. Brakuje mi stopnia! I to coraz bardziej! Wpadam w klasyczny „telegraf”. Gdy mózg pracuje na najwyższych obrotach, analizując i optymalizując wyjścia awaryjne, pod drgającą prawą stopę szukającą podparcia podstawił rękę przewodnik, który wyprowadzał na szczyt klienta. Potem wszystko poszło jak z płatka. Gdyby nie ten stalowy pręt, który błędnie sugerował sposób wejścia, pewnie nie miałbym takich problemów. A tak to” masz babo placek”, wejście na szczyt (a może i nie tylko) zawdzięczam tyrolskiemu przewodnikowi.Na szczycie byliśmy tak zaaferowani, że nie wpisaliśmy się do książki wejść. Prawdę mówiąc zrobiło się późno, a zejście jak wiadomo jest trudniejsze jak wejście. Schodziliśmy powoli. Zapewne przestraszeni magią góry, a nie jej rzeczywistymi trudnościami. Faktem jest, że zejście z głównego wierzchołka nie jest łatwe, ale już z Małego da się schodzić bez asekuracji. Co zresztą w pewnym momencie stwierdził Michał: – „Panowie, bez przesady, tu nie jest aż tak źle” i zwinąwszy linę zeszliśmy bez problemów, bez asekuracji. A pora była już ku temu najwyższa, bo zostaliśmy na tej górze zupełnie sami, a słońce gwałtownie chyliło się ku zachodowi. Jeszcze tylko zejście z grani na lodowiec, gdzie bez liny ani rusz i już mogliśmy w pełni podziwiać zachód słońca z ponad chmur na wysokości ponad 3500mnpm.
Schronisko osiągnęliśmy o zmierzchu. W ciągu tego dnia zrobiliśmy 1880 metrów różnicy wzniesień, z czego 1500 metrów z plecakiem. Chyba nieźle, jak na mieszczuchów pracujących za biurkiem.
Po noclegu na prawie 3500 mnpm rano obudziliśmy się rześcy i wyspani. Zaczęliśmy schodzić lodowcem Hofmanna. Słabo wydeptana ścieżka gdzieś zniknęła. Widoczność była ograniczona przez nawiewane z dołu chmury. W pewnej chwili zupełnie nie było wiadomo gdzie iść. Wokół pełno szczelin. „Może tędy panowie” rzekł Paweł. A jak rzekł to i poszedł, a ponieważ byliśmy ze sobą dosyć związani, więc i my poszliśmy za nim. Paweł wypatrzył coś, co przy pewnej dozie wyobraźni (a Paweł ma nawet kilka takich „dóz”, bo jak bez dosyć dużej dozy wyobraźni można zrozumieć teorię systemów samo uczących się i robić jeszcze z tego doktorat w Katedrze Podstaw Konstrukcji Maszyn). Faktycznie, w labiryncie mostków pokonaliśmy szczeliny i wyszliśmy na trawers dolnej części lodowca. Dotarliśmy do skał. Właśnie obsypał je świeży śnieżek i wyglądały jak pączki posypane cukrem pudrem. Stop! Robimy śniadanie! Śnieg do menażki na gorący kubek, na chleb topiony serek i do ręki wurst. Uczta bogów!
Schodzimy niżej. Wczorajsze 1800 metrów podejścia wychodzi na wierzch. Nogi robią się jak z waty. Coraz mniej im ufam. I coraz częściej się potykam o kamienie. Dochodzimy do lodowca Pasterzen. Chmury się rozpraszają i znów jesteśmy jak te schabowe. Upał! Przechodzimy w poprzek jęzora lodowca przeskakując po drodze liczne szczeliny. Dochodzimy do drugiego brzegu. Jeszcze strome podejście skalistą ścieżką zboczem o południowym nachyleniu (słońce wypala w nas resztki sił i wyparowuje z nas wszelka woda). Ledwo doczłapujemy się do schroniska, ławki przed schroniskiem były jak długo wyczekiwany przez marynarzy port. I
wtedy to piwo!! Strasznie tanie, i nigdy, ani przedtem, ani później nie było takie pyszne.
Granatspitze Gruppe
Po dniu przerwy po turze z Gro glocnkerem, idziemy na turę w masyw wciśnięty pomiędzy masyw Venedigera a Glocknera. Nazwę wzięła od bardzo charakterystycznego szczytu przypominającego stożek o nazwie Granatspitze. Niestety, nasza trasa nie wiodła okolicą tegoż wierzchołka.
Zaczęliśmy od trawersu alpejskimi lasami i halami. Pośród sielankowych krajobrazów wchodzimy na rozległą halę z osamotnionym gospodarstwem Hoanzeralm. Brak tu jakichkolwiek dróg dojazdowych, a mieszkańcy jeżdżą na dół prywatną kolejką linową
(takich zresztą jest tu sporo).Kupujemy świeże mleko i zajadamy się drożdżówką przytachaną z Matrei. Idziemy dalej. Zupełnie dziki i mało uczęszczany szlak poprzez lasy i hale doprowadza nas do kolejnego gospodarstwa. Tu jednak się nie zatrzymujemy i rozpoczynamy żmudne podejście zakosami na przełęcz Nussigscharte (2741 mnpm).
Z bogatych w roślinność alpejskich hal w przeciągu półtorej godziny przenosimy się w świat głazów porosłych porostami i wiecznych śniegów. Przeskok jest dramatyczny. Od sielskich pejzaży niczym z obrazów Chełmońskiego w świat niczym z „Gwiezdnych wojen”. I prawdę mówiąc wolę te „Gwiezdne wojny”.Z przełęczy Nussigscharte w małą chwilkę zbiegamy do schroniska Sudetendeustche, czyli w wolnym tłumaczeniu schroniska Niemców Sudeckich. W schronisku trwa remont. Wszędzie piętrzą się stosy świeżych, drewnianych bali. Pewnie to dlatego młoda, męska, o jasnych włosach i niebieskich oczach (tylko taki typ mógł być szefem schroniska o takiej nazwie) obsługa zdecydowanie nie pozwoliła gotować na prymusie bliżej niż dwieście metrów od schroniska. Przenoszę się więc w pobliskie skalne zagłębienie, ale zagotować wody nie mogę. Za zimno, czy gaz za rzadki, czort wie! Wracam do schroniska z herbatą na powierzchni, której pływa niemiła pianka z niedogotowanej wody. Pijąc ten napój „wypijamy” wzrokiem piwo pite przez Tyrolczyków. Niestety, pewnie z uwagi na prowadzony remont, cena piwa przekracza wszelkie granice, dopuszczalne przez unijne przepisy. Jakież było nasze zdziwienie, gdy w pewnym momencie ląduje przed każdym z nas po pełnym kufelku. Okazało się, że majster prowadzący roboty ciesielskie dostrzegł w naszych spojrzeniach tęsknotę (lub nie mógł patrzeć na nasze wykrzywione miny, gdy piliśmy herbatę z pianką), ulitował się nad nami i zafundował po piwku. Bardzo Ci cieślo tyrolski dziękujemy i przepraszamy za to, że wbrew słowiańskim zwyczajom nie odwzajemniliśmy się, ale te ceny…. .
Rano na lekko wbiegamy na najwyższy szczyt tej grupy górskiej, na Gro er Muntanitz. Rześkie, ranne powietrze i niezwykłe chmury tworzą swoistą atmosferę. Piękne widoki na Glocknera towarzyszą nam przez cały czas. Po drodze chcemy zejść klettersteigiem, ale w zejściu, szlak okazuje się być nieco za trudny. Mamy ciężkie plecaki, a szlak wymaga użycia własnej liny do asekuracji. Czas biegnie nieubłaganie, a my posuwamy się niezwykle wolno.
W końcu decydujemy się wrócić. To co idąc w dół, robiliśmy półtorej godziny, w podejściu zajmuje nam tylko pół godziny. Po raz kolejny wyszła na wierzch stara turystyczna prawda: wejść na górę to pół biedy, ale zejść to już cała.Dochodzimy do przełęczy Karls-Matreier Törl. Przed schroniskiem wyciągamy maszynkę i zupki w torebkach, i gotujemy. Przez okno łypią na nas, niczym na mastodonty dziewczyny z tutejszej obsługi. Już myślałem, że to nasz męski urok tak na nie działa, ale okazało się, że to po prostu nie mogą się nadziwić dlaczego gotujemy, skoro można kupić obiad u nich w schronisku. A jak się jeszcze dowiedziały, że dwóch z nas to inżynierowie, a ten trzeci- oczywiście mówimy teraz o Pawle- to naukowiec, to już całkiem nie wiedziały co o tym wszystkim myśleć. No przecież nie będziemy im tłumaczyć tak oczywistych spraw, jak wyższość smaku zupki z torebki sporządzonej własnoręcznie niż choćby najlepszego, kupionego tyrolskiego obiadu za cenę niemalże dwóch noclegów. I oczywiście zupka z kuskusem nie miała sobie równych. Dobrze, że chociaż piwo w schroniskach nie jest tam drogie.
Po długim zejściu do Matrei spotykamy pierwszych i jedynych Polaków. Dwóch turystów, którzy dopiero co przyjechali w te góry. Nie po raz pierwszy, ale jeszcze nie mieli szansy wejść na Großglockner z powodu pogody. Możemy więc mówić o szczęściu; my weszliśmy na najwyższy szczyt Austrii za pierwszym podejściem.
To już koniec przygody z najwyższymi zdobytymi jak dotychczas górami. W następnym sezonie wybieramy się w Alpy Bawarskie, by zdobyć najwyższy szczyt Niemiec- Zugspitze. Ale o tym następnym razem.
Tekst:Mirosław Sadowski
Foto:Michał Sadowski
Składam podziękowania Mirkowi za przysłanie tego materiału i zezwolenie na publikację[Paweł]